7 maja 2007 – dzień szósty
Prom dopływający do San Sebastian
Wczesna pobudka, śniadanie w pustej jeszcze o tej porze poniedziałkowego poranka sali restauracyjnej i zbiórka przed wyprawą Land Roverami po Gomerze – tak zaczął się kolejny dzień. Nasza czwórka i sympatyczna para z Warszawy przydzielona została do sympatycznego kierowcy Toma, który jak się potem okazało, w pełni zasłużył na swój przydomek „Crazy Driver” (aprobował go dodając: „crazy, but not stupid”). Z nabrzeża promowego w Los Cristianos przeprawiliśmy się ekspresowym promem Fred Olsen do San Sebastian na Gomerze. Określenie ‘ekspresowy’ w pełni pasuje do szybkości i czasu przeprawy, jaką osiągają te linie. Po drodze minęliśmy płynący w tą samą stronę „standardowy” prom, który płynął tak wolno, że z naszego pokładu sprawiał wrażenie jakby właśnie zakotwiczył na środku oceanu.
Gomera wśród 17 tysięcy swoich mieszkańców znana jest jako La Isla Redonda czyli Okrągłą Wyspa - ma 25 km długości i 23 km szerokości. Mniej więcej 10% jej centralnej części zajmuje Park Narodowy Garajonay z laurowymi lasami i szczytem Garajonay (1487 m n.p.m.).
Krajobraz zielonej północy Gomery
Rozpoczynaliśmy pętlę wokół tej spokojnej wyspy, która w przeciwieństwie do Teneryfy nie jest nastawiona na masową turystykę, a przez to ma zupełnie odmienny, dziki charakter. Po drodze mijaliśmy rolnicze osady, głębokie wąwozy, wiekowe lasy oraz niewielkie plaże z czarnym piaskiem.
Terenowe Land Rovery pięły się po górach bocznymi drogami. Słońce raz oświetlało rozległe krajobrazy, raz chowało się za grubymi warstwami chmur. Tom nie szczędził nam mocnych wrażeń pokonując trudną trasę w kaskaderskim stylu. Wokół roztaczały się przepiękne widoki na wioski i osady malowniczo położone wśród skał i górskich urwisk, na wyglądające z daleka jak ogromne schody tarasy uprawne, zaporę, plantacje bananowców.
Egzotyczne ogrody z egzotycznymi roślinami
Dotarliśmy do jednej z wiosek by bliżej przyjrzeć się uprawom, egzotycznym roślinom, drzewkom pomarańczy, papajom, mango, kiwi, palmom daktylowym o niewielkich owocach, z których robi się miód palmowy i tutejsze trunki. Ujrzeliśmy też licznie w tej okolicy występujące mini-żabki, tak małe, że mieściły się na czubku palca.Stąd także roztaczał się widok na jedyny stały wodospad na Gomerze.
Na tej wyspie, tak jak na większości z pozostałych wysp archipelagu, przebiega linia podziału na deszczową, często dżdżystą i mglistą lecz pełną egzotycznej roślinności północ i słoneczne lecz wysuszone i w większości skaliste południe (czwarty z mijanych po drodze tuneli, wyznaczał tę granicę), a zjawisko napływającego z północy morza chmur - „mar de nube” obserwowaliśmy w tym miejscu na własne oczy.
Piękny widok na kamienistą zatokę i plantacje bananów
Jechaliśmy dalej na północ, mijając kolejne punkty widokowe, z których roztaczały się fascynujące widoki. Na jednym z nich zrobiliśmy chwilowy foto-postój. Obraz wciśniętej między grzbiety górskie, zmierzającej ku oceanowi doliny dopraszał się wręcz uwiecznienia. W dole roztaczał się widok na skalistą plażę i przyległe do niej zielone połacie plantacji bananowców. Na wschodnim horyzoncie tkwił monumentalny zarys teneryfiańskiej Teide. Zjeżdżając stromymi, wąskimi serpentynami ku dolinie dotarliśmy aż do plaży.
Słabo ukorzeniona, ciężka bylina wymaga podparcia.
Ktoś to musi robić - przydałem się... ;-)
Z niej poszliśmy zobaczyć z bliska plantację wielkich roślin,
które wyglądają jak drzewa, ale są bylinami wyrastającymi z olbrzymiego kłącza. Ściśle przylegające liście tworzą niby łodygę, która górą rozwiera się w pióropusz olbrzymich liści.
Młode, wrzecionowatego kształtu, jednolite liście w miarę starzenia się ulegają postrzępieniu przez wiatr, który rozrywając je robi przysługę dojrzewającym kiściom bananów. W ten sposób promienie słońca mogą przedostać się do tych znanych i lubianych owoców.Warto na Wyspach Kanaryjskich spróbować tamtejszych bananów, bo zdaje się, że ich wymiary i krzywizny nie zadowalają biurokratów z Unii Europejskiej i trudno je spotkać w naszych marketach, a są smaczne i aromatyczne.
Malowniczo położona na górskim zboczu restauracja
Teraz „szaleni rajdowcy” pokonując kolejne zawijasy wąskich, stromych dróżek zawieźli nas do przydrożnej restauracji Las Rosas usytuowanej na skraju parowu, gdzie oprócz posiłku złożonego z mięsa jagnięcego i typowego, pikantnego sosu mojo sporządzonego z czosnku i chili oraz wina czekała na nas nie lada atrakcja – pokaz języka gwizdanego.
Figurka gwiżdżącego Gomeryjczyka
Skomplikowana budowa terenu wyspy spowodowała, że Guanczowie zamiast osobiście przekazywać wiadomość sąsiadowi woleli ją „wygwizdać” zwłaszcza, że dźwięk wydawany w ten sposób słychać z odległości 4 km. Zidentyfikowano ok. 3 tys. słów gwizdanych. Ta tradycja i umiejętność jest pielęgnowana i język gwizdany jest obowiązkowym przedmiotem nauczania w szkołach na wyspie. W czasie prezentacji zorganizowano zabawę, która miała udowodnić, że gwizdy mieszkańców Gomery nie są wydawaniem nic nieznaczących dźwięków, ale prawdziwym językiem, którym można się porozumiewać. W obecności jednego gwiżdżącego Gomeryjczyka zabrano jakieś drobiazgi niektórym uczestnikom pokazu, przekazano je innym, którzy ukryli je gdzieś przy sobie. Gdy zjawiła się miejscowa dziewczyna, „prezenter” unikalnej mowy wygwizdał jej co, skąd, od kogo ma odebrać i komu przekazać. Wszystkie przedmioty wróciły do właścicieli.
Potem mieliśmy jeszcze chwilę wolną, którą wykorzystaliśmy na podziwianie widoków roztaczających się z restauracyjnego tarasu i spróbowanie kawy z likierem bananowym i syropem palmowym – bardzo słodka przyjemność.
Odwiedziliśmy także pobliskie centrum informacyjne Juego de Bolsa , gdzie poglądowe tablice, makiety i informacje pozwoliły podsumować wiedzę o Wyspach Kanaryjskich, ich wulkanicznym pochodzeniu i przygotować się na spotkanie z pierwotnym lasem laurowym.
Las laurowy robiący magiczne wrażenie, wyjątkowo w tym dniu nie spowity mgłą
Park Narodowy Garajonay pokrywają lasy laurowe sprzed milionów lat, które należą do najstarszych obszarów leśnych na świecie, jednych z niewielu które uniknęły zniszczeń spowodowanych epoką lodowcową. Park został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
W lasach jest bardzo wilgotno, często kłębią się mgły, a pnie drzew pokryte są mchem z każdej strony i harcerska metoda wyznaczania północnego kierunku świata na podstawie tej strony drzewa, która jest porosła mchem, tutaj nie ma zastosowania. W czasie naszego krótkiego spaceru po lesie przez gęste korony drzew z trudem przebijało się słońce. Miejsce sprawiało wrażenie wyjątkowe i trochę niesamowite. Ujrzeliśmy olbrzymie mlecze dochodzące do wysokości 3 m a także znane nam z Polski krzewinki wrzośćca osiągające tutaj wysokość kilku pięter.
Chwilowy wypoczynek na skraju laurowego lasu
Jak zapewniała przewodniczka, Gomeryjczycy szczycą się, że wszystko mają największe. Ponoć złośliwcy odpowiadają, że tutaj „przynajmniej rośliny mają duże”.
W tym najstarszym lesie było źródełko, którego woda miała przywracać młodość. Niektórzy skwapliwie pobiegli napić się z niego, ale nie wiem po co – na wycieczce byli sami młodzi ludzie.
Bardzo widokowa droga do San Sebastian z Teide w tle.
Droga powrotna do San Sebastian była malownicza i bardzo widokowa. Tom ciągle starał się ją dodatkowo urozmaicić i przewiózł nas nawet po schodach.
W ten efektowny sposób dotarliśmy do punktu widokowego ze skałą
Roque de Agando będącą namacalnym efektem erozji wulkanicznych stożków,
z których jedynie rdzenna część jest w stanie najdłużej opierać się niszczącym siłom przyrody.
Jechaliśmy w stronę San Sebastian, a oglądanie widoku leżącego nad zatoką miasta podczas pokonywania kolejnych wiraży na krętej drodze w dół, było prawdziwą przyjemnością.
Torre del Conde w San Sebastian
Spacer po mieście rozpoczęliśmy od postoju przy Wieży Hrabiego – Torre del Conde, która była pierwszym budynkiem wzniesionym przez Hiszpanów w San Sebastian. Tutaj ukryła się Beatriz de Bobadilla – żona gubernatora wyspy podczas powstania wyspiarzy w 1488 r. Legenda głosi, że podczas pobytu na Gomerze Krzysztof Kolumb nie omieszkał poflirtować z Beatritze, bo właśnie tutaj w połowie sierpnia 1492 r. zawitały trzy jego karawele po zaopatrzenie.
Wielki odkrywca przed wyruszeniem w swą dalekomorską podróż z zamiarem odnale- zienia drogi do Indii i udowodnienia, że Ziemia jest okrągła, miał mieszkać w
Casa de Colon przy Calle Real 52 i ten dom poszliśmy zobaczyć. Niestety nie można go zwiedzać gdyż od kilku lat jest on w remoncie a jak nam powiedziano prace posuwają się w myśl zasady „co masz zrobić dziś, zrób pojutrze - będziesz miał dwa dni wolnego”.
Źródło wody użytej przez Kolumba do ochrzczenia Ameryki w 1492 roku
Odwiedziliśmy też źródło z wodą, której Kolumb w 1492 roku użył do ochrzczenia Ameryki.
Kierując się ku portowi, by promem wrócić na Teneryfę, podziwialiśmy uroki tego spokojnego, starego, choć uroczo prezentującego się w pełnym słońcu miasta. Podziwialiśmy stary kościółek przy Calle Real, kolorowe elewacje budynków a nawet ozdobne pokrywy włazów kanalizacyjnych. Wstąpiliśmy jeszcze do sklepu ze specjałami z Gomery i kupiliśmy miel de palma (miód palmowy). Znalazła się też chwila by spokojnie przysiąść na ławeczce i kontemplować uroki tego miejsca.
Ostatni, niezapomniany wieczór przy muzyce i sangrii.
Powrotna przeprawa komfortowym promem, powrót do hotelu, z apetytem zjadana kolacja i... wieczór z muzyką i sangrią. Lucyna, która z wieczora na wieczór coraz bardziej dawała ponosić się muzyce, dzisiaj odtańczyła z Jankiem taniec pełen energii i radości.
Szkoda będzie pakować się do domu ...