6 maja 2007 - dzień piąty
Widok na południe z dachu hotelu
Fanabe CostaSur
Sobotnie przedpołudnie spęzło leniwie. Lucek z Jankiem zwiedzali położone na dachu hotelu kąpielisko podziwiając przy okazji bliską panoramę Fanabe. My spędziliśmy ten czas leniwie na balkonie. Wszyscy oczekiwaliśmy na godzinę 12-tą, tj. na chwilę zbiórki do kolejnej czekającej nas atrakcji: pięciogodzinnej wyprawy katamaranem do położonych na zachodnio-północnych krańcach wyspy Acantilado de los Gigantes – czyli klifów Gigantów, połączonej z obserwacją wielorybów i delfinów. W samo południe wszyscy chętni do spróbowania oceanicznej przygody zostali przewiezieni autokarem do portu jachtowo-motorowego w Los Cristianos.
Katamaran oczekiwał nas w porcie w Los Cristianos
(To ten z tyłu)
Przy nabrzeżach cumowało całe mrowie małych i dużych motorówek, jachtów i katamaranów. Idąc keją staraliśmy się odgadnąć, który to zabierze nas w tą, wprawdzie krótką ale zawszeć to oceaniczną podróż.Pierwszym wrażeniem, jakie nas naszło po ujrzeniu tego „naszego” była wątpliwość czy na pewno się na nim wszyscy zmieścimy. Obawy jednak były zupełnie nieuzasadnione i wynikały z perspektywicznego zmniejszenia się oddalonego początkowo katamaranu.
Gdy już weszliśmy na pokład firmowego „MUSTcut” okazało się, że nie dość iż wszyscy doskonale się mieszczą ale jeszcze pozostaje mnóstwo miejsca by wyciągnąć się wygodnie na pokładzie i nie wchodzić sobie wzajemnie na głowy. Każdy ulokował się jak było mu wygodnie i popłynęliśmy na spotkanie z pięknem w błękitach - bo to i niebo lazurowe i ocean intensywnie niebieski. Dzień tak słoneczny jak to tylko można sobie wymarzyć, morska bryza i uśmiechy zadowolenia na wielu twarzach, ale ...
Niestety nie wszyscy przeszli test na wilków morskich. Niektórzy boleśnie doświadczyli tego co określa się chorobą morską i nie będą mieli zbyt miłych wspomnień z rozkołysanego na oceanicznych falach pokładu. Na szczęście nikomu z naszej czwórki nic nie dolegało i w pełni mogliśmy chłonąć uroki wyprawy.
Całe rodziny śpiących wielorybów pływały tuż obok nas
Czy zobaczymy duże morskie ssaki, czy też to tylko chwyt reklamowy organizujących wycieczki? Płynęliśmy już jakiś czas pozostawiając za sobą smugę kilwatera wycelowaną w coraz bardziej oddalającą się Teneryfę z królującym nad nią monumentalnym zarysem Teide i pewnie takie wątpliwości zaczęły niektórych nurtować, gdy nagle silnik katamaranu umilkł a załoga wskazała nam kołyszące się na wodzie walenie. Było ich coraz więcej. Jak nas poinformowano – one żerują nocą i o tej porze dnia zwykły smacznie sobie spać bujając się niby-leniwie na powierzchni wody. Otworami nosowymi umieszczonymi na grzbiecie wypuszczały co chwilę małe fontanny. Można było przyglądać się im z bliska - pływały tuż przy burcie katamaranu.
Delfiny pojawiły się chwilę później. Pływały nieco dalej od nas i prawdę mówiąc nie były nami szczególnie zainteresowane. Poza pojedynczymi wyjątkami nie wykonywały również pokazowych skoków na komendę, jak te z delfinarium jednak ich ożywienie jednoznacznie wskazywało na to, że na pewno o tej porze dnia nie śpią. Trzeba zauważyć, że to one były u siebie, a my występowaliśmy tu w roli intruzów.
Duża panorama ->
Klify Gigantów
14-kilometrowe urwisko skalne
Acantilado de Los Gigantes - to do tych skalnych urwisk, faktycznie gigantycznej wielkości, płynęliśmy teraz. Najpierw minęliśmy dwa przylegające do siebie kurorty: Puerto de Santiago i położony u samego podnóża początku klifu Los Gigantos. Mijaliśmy szereg załamań klifu z dochodzącymi do samej wody głębokimi wąwozami, w tym znany nam już od drugiego końca najsłynniejszy wąwóz Masca kończący się nad wodą małą kamienistą plażą. Masy pionowych, osiągających wysokość 600 metrów skał przytłaczały ogromem i wywoływały zdrętwienie karku od patrzenia w górę. Klify Gigantów podziwiane z pokładu łodzi najlepiej uwidaczniają niesamowite dzieło natury. Widać stąd nie tylko rozmiar skalnych ścian, ale też pofałdowaną, warstwową strukturę tworzącej je zastygłej i sprasowanej przez wieki lawy.
W tej wyjątkowej scenerii przyszedł czas na posiłek i kąpiel w morzu. Tradycyjnej hiszpańskiej potrawy paella spróbowaliśmy wszyscy, kąpieli zażył tylko Janek wzbudzając przy tym zainteresowanie efektownymi skokami na główkę z pokładu katamaranu do kryształowo czystej, wyjątkowo spokojnej i bardzo ciepłej wody Atlantyku.
Czas spędzony u podnóża klifów szybko minął i przyszło nam wziąć kurs powrotny. Odpływając jeszcze raz paśliśmy swe oczy wspaniałym widokiem całego klifu. W drodze powrotnej, która tym razem wiodła blisko wzdłuż wybrzeża, mogliśmy nadal cieszyć się słonkiem, delektować się morską bryzą i kolejnymi widokami wyspy, sączyć serwowane do woli napoje – białe i czerwone wina, piwo, szampanopodobne wino z bąbelkami jak i pełny zestaw napojów bezalkoholowych. Minęliśmy również złożone konstrukcje klatek położonej w głębi oceanu hodowli pereł. Zapewne niejedne marzenia popłynęły wówczas w głąb oceanicznej toni z widokami na piękne sznury pereł zawieszone na własnej szyi…
Codziennie zmieniający się grajek umilał nam wieczory
Wycieczka skończyła się, ale dzień nie. Przed nami był jeszcze wieczór, muzyka i sangria, wspólne towarzystwo,
Sangria przy sympatycznej muzyce smakowała wybornie
a także towarzystwo innych osób podobnie do nas spędzających wieczory.
Z niektórymi nawiązała się nić sympatii, jak na przykład z parą starszych już Anglików - melomanów, którzy tryskali radością życia i na swój sposób, mimo co najmniej 80-tki na karku - byli ciągle młodzi.
Tylko pozazdrościć….