5 maja 2007 – dzień czwarty
(wspomina: Iwona i Janek)
Poranne niebo nie zapowiadało pogody.
Całą sobotę postanowiliśmy przeznaczyć na leniuchowanie. Wyjątkowo późna pobudka pozwoliła odespać trudy i zmęczenie z poprzednich dni tym bardziej, że rano za oknem pogoda nie przedstawiała się zbyt zachęcająco.
W sąsiedztwie naszego hotelu dwa razy w tygodniu odbywa się targ, na który zjeżdżają się nie tylko lokalni handlarze ale i tacy, którzy docierają tu z Maroka i przyległych krajów kontynentu afrykańskiego.
Sobotni pchli targ - miejscowa atrakcja.
Ciekawość zawiodła nas tam zaraz po śniadaniu.
Na straganach "szwarc, mydło i powidło" czyli wszystko - ciuchy, biżuteria i świecidełka, artykuły gospodarstwa domowego, pamiątki, wędrowne fryzjerki zaplatające chętnym misterne warkoczyki. Niektóre handlarki zachęcały do kupna osobiście prezentując na sobie sprzedawane „cuda”. Lucek skuszony takim pokazem nabył drogą kupna konstrukcję, która przypominała szalik z dwoma uszkami na końcach, która jak się okazało jest bluzką o kilku wariantach ubierania (przodem, tyłem, ze skrętem i kilka innych).
Obustronne zadowolenie z dobitego targu.
Na stoisku z hebanowymi figurkami zwierząt afrykańskich kupiliśmy słonika z podniesioną trąbą - jako prezent dla kolekcjonerki słoni, przyjaciółki domu - Teresy (którą niniejszym serdecznie pozdrawiam). Uwieńczeniem udanej i stargowanej do rozsądnej ceny transakcji była fotka z sympatycznym sprzedawcą. Ciekawostką na targu była biżuteria sporządzona z lokalnych zasobów mineralnych - lawy, bazaltu, muszli. Coś z tego asortymentu też zakupiliśmy jako prezent-drobiazg.
Wędrując pomiędzy kramami z zainteresowaniem przyglądaliśmy się czarnoskórym kupcom przybyłym z kontynentu. Różnorodność fizjonomii, ich odzienia i zachowań była fascynująca.
Lucek i Janek spędzili więcej czasu na targu, ale też wrócili z „łupami” godnymi pozazdroszczenia. My w tym czasie zaliczyliśmy dach naszego hotelu z naturalnym solarium (w tym dla nudystów), dwoma małymi basenami i ładnymi widokami.
Po powrocie z targu, Iwona obejrzawszy szalikowo-bluzkowy nabytek zapragnęła kupić podobny dla córci Ani i pobiegła z powrotem na targ. Wróciła z jeszcze jednym trofeum - dużym kaszmirowym szalem - dla Mamy.
Mieliśmy wielką ochotę położyć się na piaseczku, więc wzięliśmy ręczniczki pod pachę i pomaszerowaliśmy na plażę. Kąpiel w oceanie zaliczyła męska część ekipy, a kąpiel słoneczną wszyscy bez wyjątku.
Mimo, że niebo było przesłonięte mgiełką chmur, to słońce, które stało niemal prostopadle nad głową, grzało bardzo mocno. Ciemny, wulkaniczny piasek rozgrzewał się do takiej temperatury, że chodzenie po nim na bosaka przypominało chodzenie po rozgrzanej patelni. Mimo chmurek na niebie promienie słońca przebijały się przez nie z taką mocą, że niektórzy boleśnie to odczuli wieczorem na własnej skórze.
W przybrzeżnym piasku można było znaleźć rozmaitych kształtów małe muszelki, które zabraliśmy sobie na pamiątkę.
Lucka i Janka zaciekawiły skały na końcu plaży i tam poszli na spacer.
Pierwszą nieroztropnością było wybranie się na ten spacer bez klapków na stopach. Początkowo nie było problemu, gdyż idąc po mokrym, przybrzeżnym piasku znajdowaliśmy w tym przyjemność. Mijaliśmy nielicznych jeszcze o tej porze roku plażowiczów. Co jest powszechne na tutejszych plażach to to, że panie w większości opalały się topless.
Wulkaniczne skały na plaży.
Tak dotarliśmy do skał zamykających plażę od strony północnej. Mimo, że nie były szczególnie masywne, to fascynująco przedstawiała się ich pofałdowana, wielowartwowa struktura.
Kolejnym celem spaceru był rozpoczynający się w tym miejscu falochron, długim ramieniem wchodzący głęboko w ocean chroniąc plażę przez oceaniczną falą. Dojście bosą stopą do jego podstawy po skalisto żwirowym podłożu wymagał pewnego samozaparcia, ale po licznych pląsach pomiędzy ostrymi kamyczkami przypominającymi chwilami taniec Świętego Wita udało nam się dotrzeć do zwałów ogromnych głazów tworzących podstawę falochronu. Przejście po nich skojarzyło się nam z przechodzeniem Indiany Jonesa w grocie pełnej zapadek w poszukiwaniu Świętego Graala. Najtrudniejszy był jednak ostatni etap odgradzający szczyt falochronu od jego podstawy. Tworzyły go ogromne bloki betonowe, z których oceaniczny żywioł wypłukał cementowe spoiwo pozostawiając wystające na powierzchni ostre krawędzie kamyków użytych to wyprodukowania betonu. Tutaj Lucek się poddał a ja zagryzając mocno wargi, krok po kroku pokonywałem przeszkodę. Trud i cierpienie zostały mi wynagrodzone piękną, rozległą panoramą całej Playa de Fanabe.
Zobacz pełną panoramę ->
Widok na Playa de Fanabe z falochronu.
Czegóż to się nie robi dla estetycznych wzruszeń?... A czekał nas jeszcze powrót - tą samą drogą...
W planach popołudniowych była jeszcze jedna atrakcja. Jak to zwykle w soboty rozgrywki prowadziła angielska Premiere League i jako kibice (no może za wyjątkiem Iwony) ostrzyliśmy sobie apetyty na piłkarskie emocje.
Popołudnie z Premiere League.
Zwiadu terenowego dokonał Bogdan, który odkrył, że niemal we wszystkich zlokalizowanych wzdłuż nadbrzeżnej promenady knajpkach można będzie pooglądać mecze. Knajpki prześcigały się w uatrakcyjnianiu widowiska. W wielu z nich zarówno w zewnętrznych ogródkach jak i w ich wnętrzach umieszczono całe panele telewizorów, z których każdy pokazywał inne, aktualnie odbywające się spotkanie.
Nie grymasząc z wyborem zasiedliśmy w jednej z nich oddając się piłkarskim przeżyciom przy okazji zamawiając sobie czy to piwko, czy też białe wino z dodatkiem wspaniałych lodów z bitą śmietaną i truskawką na czubku, serwowanych z podawaną w oddzielnej miseczce gorącą czekoladą. Pycha! O meczach nie ma co się rozpisywać - nasi faworyci przegrali...
Największy na Teneryfie witraż kopułowy przedstawiający konstelacje nieba.
Zbliżający się wieczór skłonił nas do wybrania się po kolacji na spacer - do zachodu słońca. Idąc uliczkami Fanabe delektowaliśmy się widokami zarówno reprezentacyjnych hoteli, czy zacisznych pensjonatów jak i uroczymi zakątkami pełnej orientalnej roślinności. Odwiedziliśmy jeden z bardziej znanych hoteli, wyróżniający się nie tylko robiącym wrażenie wnętrzem ale i tym, że posiada ogromną kopułę o dwudziestokilkumetrowej średnicy zbudowaną w całości z witraży. Przedstawia ona obraz nieboskłonu i konstelacji jakie tworzą gwiazdy w dniu wiosennej równonocy. Przed hotelem znajdowała się piękna fontanna wykonana w stylu antyczno-greckim podtrzymywana przez 4 postacie kobiece. W jej sąsiedztwie znajdowała się rzeźba w podobnym stylu tyle, że podrzymywana zaledwie z dwóch stron. Zupełnie nie rozumiem dlaczego nasze dziewczyny nie chciały, przybrawszy odpowiedni strój i pozę, ustawić się w wakujących miejscach postumentu i pomóc swym kamiennym koleżankom.
Idąc dalej dotarliśmy do nadbrzeżnego bulwaru Costa Adeje skąd mogliśmy nacieszyć oczy pięknem chowającego się w oceanie słońca. Ucieszył nas również widok dwóch dużych, zielono-żółtych papug, które najwyraźniej miały do omówienia ze sobą coś bardzo istotnego, gdyż niewiele sobie robiły z wycelowanych w nie obiektywów.
Po powrocie zasiedliśmy na balkonie, by przy lampce wina pooglądać wykonane dotąd zdjęcia, które już tworzyły pokaźny zbiór.
|